7 maja 2009

Van Gogh pod burdelem, czyli Artystycznego Ucha Historya Prawdziwa


Od wielu lat karmieni jesteśmy wielce udatną - i jakże krwawą - historyjką o tym, jak niejaki Van Gogh po kolejnej kłótni ze swoim przyjacielem Gauguinem - w chwili załamania (spowodowanego ujawniającą się chorobą psychiczną) pieczołowicie i z premedytacją ciachnął sobie ucho w domowym zaciszu przed lustrem, po czym wręczył je lokalnej prostytutce, niczym bukiet kwiatów (bo taki akurat miał kaprys).






Szalone? Typowe dla artysty? Znamię człowieka cierpiącego? - Zapewne, poniekąd.
Najnowsze badania historyczne wskazują jednak na to, że ucho Van Gogha rozstało się z właścicielem w zgoła innych i zdecydowanie bardziej pikantnych okolicznościach.


Wyobraźcie sobie taką oto scenkę:



Zimny, grudniowy wieczór Roku Pańskiego 1888. Arles, na południu Francji.
Nabzdryngolony jak sikorka(*) Van Gogh, Vincent, lat 35, pies na croissanty i farbę w kolorze żółtym (bo odpowiednio kwaśna), szczuplutki niegolony koleś z bladymi, zapadłymi policzkami, ubrany w niechlujnie zapięty i zapaćkany farbami płaszcz, zmierza właśnie chwiejnym krokiem do lokalnego zamtuza. Właśnie wdepnął w rozciapcianą kupkę śniegu opodal schodów do tegoż przybytku. Czknął, zmełł w ustach przekleństwo, postawił niepewnie stopę na pierwszym stopniu.



WTEM! Z rzeczonego burdelu wyskakuje wąsiasty facet słusznej postury, silnie woniejący potem, dymem papierosowym i alkoholem. W pośpiechu dopina spodnie i poprawia ponaciągany granatowy sweter nie patrząc przed siebie. To nie kto inny, tylko kumpel od kielicha i współlokator Vincenta - Gauguin, Paul, lat 40., lubiący świeże owoce i półnagie nieletnie kobiety. Obaj wpadają na siebie i zawierają dogłębną znajomość ze wspomnianym wcześniej śniegowym wzgórkiem - oczywiście w pozycji horyzontalnej.





Powoli gramolą się, by przyjąć pozycje bardziej artystom przystające. Paul nie lubi zimy, śniegu i mrozu, więc klnie siarczyście. Wincenty, który od kilku dni ma pijackiego doła, oh pardon, doznał dość silnego ataku weltschmerzu, myśli, że został zelżony przez fumfla. Przygląda się Pawełkowi i widząc jego ubranie w nieładzie, dochodzi do jedynego logicznego wniosku:

- Znowu byłeś u MOJEJ Racheli, ty synu sparszywiałej i kulawej maciory! - wykrzykuje Wincuś bełkotliwie.
- Pinkolisz, brachu - tłumaczy się nieporadnie Pawcio - szukałem u niej tylko moich sztalug!
- Są u mnie pod łóżkiem, ty kłamliwa krzyżówko włochatego orangutana tahitańskiego z myszoskoczkiem afrykańskim!



Tu Pawełek nerwowo przełyka ślinę i już ma coś dodać, gdy nagle słychać perlisty śmiech - w drzwiach do przybytku uciech wszelakich ukazuje się powód kłótni - rzeczona Rachele (której wiek litościwie tu przemilczymy), muza artystów (osobliwie tych, co nie szczędzą grosza), z burzą czarnych włosów spadających jej na ramiona, w gorsecie podkreślającym jej niebywale bujne kształty. Na ramiona narzuconą ma tylko lekką podomkę. Uśmiecha się szeroko do obu panów i gestem zaprasza ich do środka.
- Mrrrau... - wymyka się Pawłowi mimo woli na widok wdzięków aktualnej ukochanej kolegi. I, nie bacząc na konsekwencje, przesyła jej całusa.
Wincenta w tym momencie szlag jasny trafia, napręża żylaste mięśnie i wali przyjaciela pięścią pod brodę.
- A masz, zdrajco zapchlony!

Pawełek chwieje się na nogach, w głowie mu szumi... wspiera się na pobliskiej ścianie, gdy nagle jedna z jego rąk natrafia na pewien znajomy, niezwykle chłodny w dotyku przedmiot. Nie trzeba chyba dodawać, że ów przedmiot stał zupełnie przypadkowo oparty o ścianę, a charakteryzował się stosowną długością, dobrze wyważoną rękojeścią i ostrością.

Nie myśląc długo, Paul chwycił za kordelas, a że był zawołanym szermierzem, ciachnął po pijacku, z rozmachem.
Szast, prast! Z przepitej gardzieli Vincenta rozległ się ździebko nieprzystojny kwik(**). Zderzył się z ciszą, jaka nastała po nagle przerwanym chichocie panny R.
Biały śnieg - czerwono rozkwitający krwawy kwiat na śniegu i... pewien kształt leżący nieopodal w zmarzniętym błocie. Wincenty łapie się za głowę w odpowiednim miejscu.

- Moje ucho! - ryczy niczym zraniony bóbr. - Dziabnąłeś mnie w ucho, ty wyliniały zaśmiardły knurze! - wykrzykuje z upodobaniem kolejny zoologiczny epitet ciężko ranny (głównie na honorze) artysta.
Wincuś zaczyna żałośnie pochlipywać, klęka nad oddziabanym kawałkiem własnego ciała, zza pazuchy wyciąga zasmarkaną i poplamioną chustkę i pieczołowicie zawija w nią swoje byłe ucho. Chwiejnie wstaje, postępuje krok do przodu - w stronę Racheli, która, blada i struchlała, wciąż obserwuje scenę z otwartymi ustami.

- Dla ciebie, ma królowo rozkoszy, matko wszelakiego natchnienia, ofiarę z ciała własnego składam! - wykrzykuje zapijaczony Van Gogh, obficie brocząc wokół, plamiąc ubranie, buty i śnieg, wyciągając dłoń z niezbyt apetycznie wyglądającym zawiniątkiem w kierunku damy swego serca.

- Co się tu dzieje?! Proszę się rozejść, obywatele! A, to znowu ty, Van Gogh... - dobiega pewien tubalny głos zza pleców głównego bohatera. Na scenie zajścia pojawia się odziany w granatowy mundur przedstawiciel lokalnej policji - Pierre, lat 39, były bokser.

- Sorry, jestem tu tylko przypadkiem, a teraz to w zasadzie... śpieszę się na statek na Tahiti! - wykonuje unik Paul i udaje się w wyżej wymienione miejsce.

No cóż, powiadają, że prawdziwa sztuka obroni się sama...


(*) Sikorka, jak wiadomo, pije tyle, ile waży. (Tak przynajmniej twierdzi Inki, który studiuje pewne aspekty ornitologii organoleptycznie.)
(**) Dźwięk ten był jednak zdecydowanie odpowiedniejszy o bardziej na miejscu, niż kwik pewnego polskiego polityka w pewnym samolocie pewnych znanych linii lotniczych.


***



A wszystko to naprawdę mogło się zdarzyć - jak wskazują badania spuścizny po obu malarzach i raportów policyjnych z roku 1888 wykonane przez historyków Hansa Kaufmanna i Ritę Wildegans i opisane w ich nowej książce "Ucho van Gogha: Paul Gauguin i Pakt Milczenia".

LINKI:

1 komentarz:

  1. Van Gogh nie cierpiał na żadną chorobę psychiczną > Cierpiał na powracajaće bóle głowy pochodzenia padaczkowego . Każdy epizod wykanczał go fizycznie i psychicznie . Mimo ogromniej pracy nie mógł żyć z malowania , cierpiał biedę , otoczenie było surowe dla artysty . Gdyby nie bieda i choroba , bynajmniej nie psychiczna , malowałby jeszcze wiele lat . Moze tak warto poznać artystę zanim przyczepi mu się łątkę wariata . Te esy floresy na obrazach spowodowane są wirowaniem w głowie przed i w trakcie ataku. Mimo wyczerpania i depresji spowodownej niemoznością zarabiania z malowania obrazów , zawsze pozostawał trzeżwo i normalnie myślący . Cirpiał na chorobę gorszą od migreny a ta też potrafi niejednego wykoczyć . To były cięzkie czasy a on poza bratem nie miał nikogo. Gdyby żył w dzisiejszych czasach dostałby rentę albo malował i zarabiał tym na życie .

    OdpowiedzUsuń