18 grudnia 2009

Nie czytaj tego posta, jeśli nie masz dużo wolnego czasu!

Wygrzebane z sieci - trzy wysoko uzależniające gry logiczne i pseudostrategiczne (czy jakkolwiek byśmy je nazwali). Jeśli nie macie wystarczającej ilości czasu - lepiej w ogóle nie klikajcie, bo okrutnie uzależniają.


1. GemCraft - potwory grasują w magicznej krainie, gracz jest jedynym czarodziejem, który może uratować świat używając kamieni szlachetnych o magicznych i wybuchowych właściwościach.




2. Splitter 2 -  przytnij deseczkę, utnij niteczkę, załataj dziurę w murze - a wszystko po to, żeby kulka doleciała do celu. Miła gra logiczna.




3. Superstacker - układaj głupio uśmiechnięty klocek na innym klocku, do oporu - byle tylko nie zawalić "wieży". Gra niby prosta, ale ma w sobie to coś... i ten dreszczyk emocji na wyższych poziomach!





Najbardziej do gustu przypadł mi GemCraft. A Wam? :)

Obrazki wzięłam z naszego internetu ;)

 

13 grudnia 2009

Mistrz Sapkowski w Hiszpanijej wydany

O Sapkowskim nie trzeba się rozpisywać zanadto, wszyscy wiedzą co, jak, gdzie i po co. Przejdźmy do meritum - kawałek czasu temu na sieci pojawiły się ilustracje do okładek hiszpańskiego wydania jego książek. Pamiętając polskie wydania Sagi o Wiedźminie oraz Trylogii Husyckiej, zerknijmy teraz na ich hiszpańskie odpowiedniki.

"Ostatnie życzenie":

Geralt - świetnie sportretowany, nieprawdaż?


"Miecz przeznaczenia":

W końcu porządnie, klimatycznie i czarodziejsko - kobieco (ale nie wulgarnie) ukazana Yennefer.

"Krew elfów":

Jaskier w wersji hiszpańskiej (szczególnie ta bródka!), zgodnie z książkowym opisem: pan mający pod 40-tkę, nieco "wymięty" po ostatniej popijawie, o jurnym spojrzeniu. O wiele bardziej podoba mi się ta wersje jego wyglądu od tych, które widzimy w grze "Wiedźmin" lub w nieszczęsnym filmidle polskim (Zamachowski IMO jest zbyt misiowaty "okrąglutki" do takiej roli).

"Czas pogardy":

Swietnie zobrazowana Ciri, w byle jak uszytym, siermiężnym ubraniu, wśród ruin...

"Chrzest ognia":

Osobiście uważam, że Milva przedstawiona na starej okładce SuperNowej bardziej odpowiada mojemu wyobrażeniu łuczniczki. No, ale rozumiem - trzeba przyciągnąć młodego męskiego czytelnika ;)
Hiszpańskie rysy Milvy i kolczyki/piercingi - ciekawy eksperyment swoją drogą.

"Wieża Jaskółki":

Tak, to jest Regis - w końcu w książce wyraźnie stało, że był aptekarzem. Początkowo miałam pewne zastrzeżenia do tego wizerunku, ale po namyśle stwierdziłam, że wcale nienajgorzej się tu prezentuje. A te paznokcie i kolor oczu!

"Pani Jeziora":

A i owszem - Cahir doczekał się własnego portretu! Wprawdzie jego hełm wyobrażałam sobie bardziej złowieszczo, ale uważam, że ogólnie jest to całkiem udany wizerunek.


"Narrenturm":

EDIT: Jest to hiperrealistyczna przeróbka fragmentu obrazu Pietera Bruegela Starszego "Triumf śmierci" (oryginał tutaj).


Na stronie autora ilustracji - Alejandro Colucci - można znaleźć jeszcze jedną ilustrację do zbioru opowiadań "Droga, z której się nie wraca" (u nas: "Coś się kończy, coś się zaczyna"):




Warto zwrócić uwagę na detale i przyglądnąć się każdej ilustracji w powiększeniu - często jest kilka fajnych smaczków do zaobserwowania, które na pewno doceni każdy uważny czytelnik książek Sapkowskiego.

PS. Pozdro dla zioma Inkiego, który cześć linków wyszperał.

Linki: 
wydawnictwo - http://www.alamutediciones.com
strona autora ilustracji: http://www.epicaprima.com/ - Alejandro Colucci

7 grudnia 2009

Co tam, panie, w Kopenhadze? - Ano, ciepło..


A tak, ciepło. Zerkam (rzutem oka umieszczonego na antence przysłowiowego beretu) przez Oresund w stronę Danii. Co tam widzę? Ano, panie, mgłę. Zamiast tego powinnam była ujrzeć zarysy przedmieść Kopenhagi.




Czy to członkowie kopenhaskiego szczytu klimatycznego tak namiętnie palą papierosy, czy może to "cieplutkie" spaliny? ;)


Przez kilka ostatnich dni było dość chłodno (nawet do -2 stopni w nocy), ale jakoś się ostatnio podejrzanie ociepliło. 5 stopni po południu, czysta rozpusta! Oczywiście nie sposób winić za ten stan rzeczy niczego innego, aniżeli Konferencji Klimatycznej w Kopenhadze.

Cyferki mówią same za siebie:

16500 - liczba planowanych uczestników; dzisiejsze raporty mówią o conajmniej podwojonej tej liczbie (głównie dziennikarze i członkowie różnorakich NGO z całego świata). Dla chętnych: policzyć ile samolotów trzeba na transport tylu osób, plus paliwo (ah, spalinki, mniam) i tony śmieci produkowanych przez każdego uczestnika.

1200 - liczba limuzyn, które mają wozić uczestników, oczywiście z silnikiem diesla (tylko 5 spośród nich to elektryki; hybrydowe samochody są bardzo w Danii kosztowne dzięki nałożonym na nie wysokim podatkom).

140 - tyle właśnie prywatnych odrzutowców dowiozło co znaczniejszych uczestników na miejsce.

200 - to całkowita liczba rowerów do wypożyczenia u organizatorów (jeśli ktoś ma ochotę być podczas konferencji naprawdę "eko" - w założeniu, jak widać, szansę tę będą mieli tylko nieliczni).

Prawda, że od razu robi się cieplutko? ;)







A co poza tym?
USA z Obamą na czele będą twierdzić, że ich niezbyt wygórowane cięcia emisji gazów cieplarnianych są naprawdę duże i nie mogą więcej. Premier Szwecji (która ma teraz w EU prezydencję) powie, że to za mało, bo Szwedzi deklarują o wiele więcej, a cała EU gotowa jest ciachnąć emisję nawet dwukrotnie więcej.
Chiny i Indie wprawdzie obiecują wprawdzie zmniejszyć zużycie węgla na obywatela do roku... (tu należy wstawić jakąś odległą datę, ale każdy się będzie cieszył, że w ogóle przyjechali), jednak poproszą o fundusze na rozwój nowych technologii energetycznych. I tak dalej...


Co z tą Polską?

 Polscy specjaliści biją na alarm, mówią o radykalnym wpływie cięć emisji gazów cieplarnianych na polski (dogorywający zresztą) przemysł, o kwotach, o miliardach z budżetu przeznaczonych na magiczne "kwoty", zamiast na rozwój szpitali, czy szkół (ogrzewanych węglem, rzecz jasna - przecie to nasze, polskie "czarne złoto i basta!). Nikt nie pomyśli, tak jak nie myślał od 1990 roku, o poważniejszym zabraniu się za korzystanie z alternatywnych, odnawialnych źródeł energii. Dlaczego? Bo to myślenie zbyt długofalowe, sięgające zamysłem na dłużej niż najbliższa kadencja sejmu, a poza tym koszta zbyt wolno się zwracają. Aha, elektrownie atomowe są dalej "śmierdzącym jajem" polskiej polityki i planowania, podczas, gdy wokół Polski jak grzyby po deszczu rosną powyższe elektrownie, coraz bardziej wydajne elektrownie wodne, czy osławione ogromne wiatraki na terenach nadmorskich sąsiednich krajów.


Linki na dziś:
http://en.cop15.dk/ - strona KKK, znaczy... no, sami wiecie co miałam na myśli ;) (aha, i jeszcze to, o numerkach)
http://climate.nasa.gov/Eyes/ - Eyes On Earth 3D - fajny projekt NASA, przeleć się z satelitą!
http://bldgblog.blogspot.com/2009/11/million-years-of-isolation-interview.html - megalomański amerykański sposób na załatwienie sprawy odpadów atomowych... (z minidedykacją dla Wolviego ku pamięci naszej "śmietnej" dyskusji)

Źródło zdjęcia: internet (fotosik.pl)



10 listopada 2009

Fasolowy Boczek Szatana

Nadszedł listopad, a wraz z nim - deszcz, wiatr, przymrozki i ogólna plucha. Słonka jakoś nie za wiele, więc trzeba sobie humor poprawiać na inne sposoby. Dziś niech to będzie przepis na najbardziej szatanowską (a jaka inna miałaby być?) sałatkę świata po tej stronie Rio Gildio. Tak, tak, drogie dziateczki - albowiem sałatka, jakiej przepis zaraz wam zdradzę, swoje pierwsze sukcesy święciła na Dawnych Y Uznanych imprezach gildyjnych. Sprawdza się ona w każdych warunkach - rozgrzewa (przygotowana na ciepło z dodatkiem mrożących krew w żyłach piekielnych składników) i oczywiście smakowicie wypełnia ;)




Fasolowy Boczek Szatana to sałatka bardzo prosta w przygotowaniu i pozostawia szerokie pole do popisu podczas jej produkcji - można dodać lub podmienić kilka mniej kluczowych składników bez obawy, że straci swoją wrodzoną szatańskość.




AKT I - Składniki.
Przygotowując Fasolowy Boczek Szatana nie obejdziemy się bez następujących produktów:
- 1 sałata rzymska lub lodowa (osobiście wolę lodową, bo tak ładnie "chrupie")
- 1 puszka czerwonej fasoli (może być w zalewie zwykłej lub pikantnej)
- 1 puszka kukurydzy (jak najsłodszej!)
- 2 średnie cebule (jedna z nich może być czerwona lub czosnkowa - dodaje smaku!)
- 1 szklanka pikantnego keczupu (uwielbiam keczup - Włocławek, Pudliszki, albo domowej produkcji, więc zazwyczaj dodaję nawet 1,5 szklanki, lub więcej... mniam)
- 1 duża czerwona papryka (a jeśli czujemy się odważni - można dodać troszkę papryczki chilli do smaku)
- 5-10 dkg wędzonego boczku w cienkich plasterkach (MIĘSO! = im więcej, tym lepiej)
- kilka kropli tabasco
- szczypta pieprzu cayenne.

Opcjonalnie:
- puszka zielonego groszku (jeśli akurat mamy taki kaprys),
- oliwki (pokrojone w poprzek - "krążki"),
- ciecierzyca (w smaku trochę przypomina orzechy).



AKT II - Przygotowanie.

1. Warzywka
Świeżutką i chrupiącą sałatę dokładnie oczyścić, opłukać, osuszyć i pokroić w paseczki. Paprykę oczyścić (i oczywiście usunąć gniazda nasienne), strąk opłukać i pokroić w drobną kostkę. Jeśli dodajemy troszkę papryczki chili - również drobno ją pokroić (po tym wyczynie uwaga na palce - nie pakować ich do oczu!:D). Fasolę oraz kukurydzę opłukać pod bieżącą, zimną wodą i dokładnie osaczyć na sitku. Wszystkie te składniki włożyć do dużej miski i wymieszać.








2. Pikantny sos keczupowy
Cebule obrać, pokroić na cząstki lub krążki. Plasterki wędzonego boczku można zostawić w całości - ja lubię je pokroić na "paseczki" (ładnie się wtedy komponują z sosem) - usmażyć na chrupko na suchej patelni, wraz z kawałkami boczku zeszklić cząstki cebuli. Dodatkowo, możemy osobno usmażyć kilka plasterków boczku w całości i zdjąć z patelni do ostygnięcia. Do podsmażonej cebuli i boczku wlać keczup, zamieszać, krótko zagotować, odstawić do ostygnięcia. Następnie doprawić sos na pikantnie do smaku kilkoma kroplami tabasco i pieprzem cayenne.




AKT III - Podanie.
Przygotowane wcześniej składniki w misce polać przygotowanym sosem. Całość dokładnie wymieszać, na wierzchu ułożyć usmażone wcześniej dodatkowe plasterki boczku.


Na koniec najważniejsze: jeść ze smakiem! :)



Składniki:
- 1 sałata rzymska
- 1 puszka
czerwonej fasoli (w zalewie)
- 1 puszka kukurydzy
- 2 średnie cebule
- 0.75 szklanki
pikantnego keczupu
- 1 duży strąk czerwonej papryki
- 5 dkg wędzonego boczku w cienkich plasterkach
- kilka kropli tabasco

Opis przygotowania:
Sałatę rzymską oczyścić, opłukać, osuszyć i pokroić w paseczki. Paprykę oczyścić (usunąć gniazda nasienne), strąk opłukać i pokroić w drobną kostkę. Fasolę oraz kukurydzę opłukać pod bieżącą, zimną wodą i dokładnie osaczyć na sitku.
Następnie przygotować pikantny sos keczupowy. Cebule obrać, pokroić na cząstki lub krążki. Plasterki wędzonego boczku wysmażyć na chrupko na suchej patelni
, po czym zdjąć z patelni i na wysmażonym tłuszczu zeszklić cząstki cebuli. Wlać keczup, zamieszać, krótko zagotować, odstawić do ostygnięcia. Następnie doprawić sos na pikantnie kilkoma kroplami tabasco.
Sałatę przełożyć do miski, wymieszać z pokrojoną papryką, osaczoną fasolą i kukurydzą, polać przygotowanym sosem. Miskę przykryć talerzem i odstawić na 15 min.
Wszystkie składniki sałatki dokładnie wymieszać, przełożyć na półmisek, na wierzchu ułożyć wysmażone plasterki boczku.
Opis / Uwagi:
do sałatki można również dodać ciecierzycę (w smaku
przypomina orzechy) lub zielony groszek.

30 października 2009

Mężczyźni są z Marsa, Kobiety - z Wenus, a Disney - z Hollywood

Bajki Disneya za młodu widzieli? - Widzieli.
Zachwycali się dzielnymi książętami i pięknymi królewnami? - A jakże!
Cudnie.


otypy, wkładane nam do głów od dziecka, rządzą relacjami społecznymi. Niektórzy nadal dziwią się, skąd to ciągłe parcie na popularność, piękny wygląd, bogactwo i sławę.


 PANIE:

 "Ewolucja" księżniczek Disneya. 
Porównajcie wygląd, proporcje i procent odsłoniętego ciała Śnieżki z 1937 r. oraz Jasmine z 1992 r.



PANOWIE:

 Niestety, tu również brak widocznych cech ewolucji światopoglądowej;)


W tym momencie nie można pominąć przeboju skandynawskiej grupy AQUA: "Barbie Girl" z nieśmiertelnym refrenem: "I am plastic, it's fantastic!".




A teraz pora na zderzenie z rzeczywistością. Jeśli widzieliście film "Enchanted" (tak, ten, gdzie Cyclops z Xmen gra Księcia z Bajki), wiecie, co dzieje się, gdy księżniczka z animowanego świata pojawia się w naszej podkolorowanej na amerykańską modłę rzeczywistości - plus obowiązkowy happy end.



To teraz popatrzcie sobie, jak bardzo stereDina Goldstein, fotograf, postanowiła do sprawy podejść bardziej realistycznie. Co by się stało, gdyby księżniczki z filmów Disneya trafiły do świata rzeczywistego, jak wyglądałaby ich przyszłość, czy rzeczywiście byłoby to "Żyli długo i szczęśliwie..."?

Autorka serii fotografii "Upadłe Księżniczki" (Fallen Princesses) umieściła każdą z bohaterek w kontekście aktualnych problemów współczesności. Jak sama mówi, zainspirowała ją do tego obserwacja jej córeczek zafascynowanych bajkami Disneya, bazującymi na powtarzalnym schemacie (smutny początek, uratowanie przez księcia, szczęśliwe zakończenie), w którym z ofiary młoda dziewczyna staje się pełnoprawną księżniczką. A jak wyglądają księżniczki stające się ofiarami - lub nawet, by użyć dosadnego epitetu - niewolnicami współczesności oraz istniejących obecnie problemów? - Sami zobaczcie.




Kopciuszek topi smutki.




Pamiętacie Śnieżkę?



Ucieczka z wieży nie jest już głównym problemem Roszpunki.




"Wilka też wtrząchnę, a co."




Wojownicza Jasmine.




A Belle wciąż chce być piękna...




Ariel szybko stąd nie ucieknie.




Księżniczka na Ziarnku Grochu Wysypisku.




Śpiąca Królewna i Starcy.


Źródła: 
http://contexts.org/socimages/2009/10/25/disney-princesses-deconstructed/
http://www.jpgmag.com/stories/11918

13 października 2009

Dystrykt 9 - Obcy i apartheid

...czyli co by było, gdyby Obcy jechali na wycieczkę krajoznawczą kosmicznym autobusem, w połowie drogi przez jakieś zapyziałe okolice kierowca nagle kopnąłby w kalendarz, a w baku zrobiła się dziura...

Widzowie od dziesiątek lat karmieni są "jedynie słuszną" wersją wydarzeń odnośnie Pierwszego Kontaktu, tj. złe Obce przylatują, wymachują swymi groźnymi laserami i chcą podbić Ziemię, dzielni Amerykanie ratują świat, wytłukując rzeczonych Obcych do nogi. Wybuchy, koniec filmu.



W filmie "Dystrykt 9" (firmowanym swoją drogą przez Petera Jacksona - takie nasze "Sapkowski przedstawia", tylko z większym rozmachem), mamy zupełne odwrócenie schematów - to ludzie są górą w trudnej sytuacji. Niestety przewaga (liczebna i mimo wszystko techniczna) nie oznacza sprawowania pełnej kontroli nad chorymi i częściowo niepełnosprytnymi Obcymi, zwanymi przez większość widzów pieszczotliwie "Krewetkami". Rzecz nie dzieje się w Wielkim i Wspaniałym USA, ale w RPA, konkretnie w Johannesburgu. Nie ma schematu "Żydzi i Murzyni ratują świat", jest za to nieporadność ludzka, spychologia stosowana, chciwość i bezwzględność korporacji.

Zepsuty (?) statek kosmiczny wisi sobie nad miastem przez jakieś 20 lat, Obcy żyją w prymitywnych warunkach, mnożą się, aż w końcu brak dla nich miejsca - w to wszystko zostaje wrzucony przedstawiciel "niezależnej" firmy mający za zadanie po prostu przesiedlić niecodziennych mieszkańców dystryktu w inne miejsce. Standardowa robota administracyjno-logistyczna, ale tylko na pierwszy rzut oka...


Świetnie prowadzona kamera w sposób reporterski ukazuje nam prawdziwe oblicze wydzielonego obszaru dla Obcych. Mija pewien czas, zanim przyzwyczaimy się do trzęsącej się "amatorskości" zdjęć, ale tym bardziej wciąga nas ona w akcję w kolejnych etapach filmu. Neil Blomkamp, reżyser pochodzący z RPA, wzorował się tu na istniejącym w rzeczywistości Dystrykcie 6 - dzielnicy, w której w czasach Apartheidu zgromadzona była czarnoskóra ludność lokalna. "Dystrykt 9" nawiązuje do czasów segregacji rasowej brutalnie i bezpośrednio, oczom widza ukazuje się kalejdoskop werystycznych scen (często szokujących), które zdarzyły się lub zdarzyć się mogły naprawdę. Może nawet stanowić pewną próbę przypomnienia o problemie, czy rozliczenia się z niechlubną przeszłością. Choć wieloetniczna ludność Johannesburga w filmie jest na pierwszy rzut oka zgodna i spójna wobec problemu Obcych, jednak wciąż jest wewnętrznie podzielona - tym razem nie kulturowo, a ekonomicznie. Jest to jednak tylko jeden z aspektów całości, którą powinno się rozpatrywać wielopłaszczyznowo - jako film o najważniejszych problemach, przed jakimi staje współcześnie ludzkość. Obcych w tym ujęciu rozumieć można jako pewien pretekst i narzędzie do wyrazistszego ukazania najistotniejszych kwestii.

Osią fabuły nie są efektowne wybuchy, jak to bywa w amerykańskim kinie SF, ale i tak film zasługuje na pochwałę za bardzo udane efekty specjalne - od maszyn i urządzeń Obcych, po ich niesamowity wygląd, a także wydarzenia związane z głównym bohaterem, Wikusem - wszystko to przeprowadzone i ukazane w sposób stosunkowo realistyczny. Nikt nie jest tu superprzystojny, niezwykle silny, niezniszczalny - postaci, jakie widzimy, są po prostu ludźmi (lub Obcymi), zwyczajnymi osobami postawionymi w niezwykłej sytuacji. Doświadczają zwykłych emocji i nie boją się ich okazać, nie każde ich działanie jest bezbłędne, nie są wszystkowiedzący, a gdy strzelają - często chybiają. Ot, zwykli ludzie w (nie)zwykłej sytuacji.


Widz po seansie "Dystryktu 9" będzie zapewne stawiał sobie wiele pytań - zarówno natury moralnej "z wyższej półki" (ksenofobia, humanizm), jak i fabularnej ("to ile w końcu tego paliwa potrzebowali?", "ile Krewetek było inteligentnych?", "co z bronią Obcych?", itp.). Myślę, że właśnie ta niepewność i lekki chaos w głowie, jaki mamy po wyjściu z kina (m.in. spowodowany przez kilka bardzo krwawych i brutalnych scen), świadczą o wadze tego filmu. Osobiście uważam, że od kilku lat nie pojawił się tak treściwy i nakłaniający do myślenia film SF.


Na zakończenie - coś, co jest niejako przedsmakiem filmu - krótkometrażówka nakręcona przez reżysera "District 9" - jeszcze przed powstaniem pełnej wersji tego obrazu. Warto ją obejrzeć, zanim pójdzie się do kina.

"Alive in Joberg":


21 września 2009

Japonia... utracona?

Przy okazji przeglądania zawartości mojego regału z książkami (i zawartości dysku komputera), natknęłam się na książkę Alexa Kerra "Japonia utracona". Przeglądając ją i przypominając sobie jej zawartość, dotarło do mnie ponownie wrażenie odchodzącego piękna, przemijającej kultury tradycyjnej, po której już wkrótce pozostaną prawdopodobnie jedynie wspomnienia...




Celem autora Japonii utraconej jest zapoznanie czytelnika z przemianami, jakie mają miejsce we współczesnej Japonii, na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Książka początkowo była serią wykładów napisanych i wygłaszanych z myślą o japońskim odbiorcy. Jednak ze względu na biwalencję kulturową (amerykańsko-japońską) Alexa Kerra, powstała też wersja przeznaczona dla czytelnika pochodzącego z kręgu kultury zachodniej. Myślą przewodnią książki stało się zjawisko zmiany kulturowej, której większość efektów odbiła się niekorzystnie dla Kraju Kwitnącej Wiśni.
Całość składa się z czternastu rozdziałów, każdy z nich traktuje o kolejnym zagadnieniu. Nie brakuje też wstępu, kilku istotnych wzmianek faktograficznych, a także niezwykle przydatnego słowniczka japońskich terminów na końcu książki, o charakterze niemal encyklopedycznym.

Rozważania teoretyczne są gęsto przetykane opisami osobistych doświadczeń autora (które de facto przeważają), wynikających z jego stałego kontaktu z kulturą Dalekiego Wschodu. Punkt wyjścia stanowią pierwsze kroki Alexa Kerra w japońskim świecie, aż do ostatnich, najnowszych wydarzeń z końca XX w. Autor, będący wnikliwym obserwatorem, stara się uchwycić, na wzór haiku, najistotniejsze elementy „japońskości”. Kolejno odwołuje się do najbardziej wartych, jego zdaniem, aspektów tej - jakże odmiennej dla „człowieka Zachodu” - kultury.

Pierwszy rozdział traktuje o warunkach geograficznych oraz środowisku naturalnym Japonii znajdującym swoje odbicie w charakterystycznym krajobrazie, obecnie coraz bardziej i bezwzględniej kształtowanym (czy też „sztucznie porządkowanym”) z polecenia władz kraju. Autor pozwala sobie na refleksję dotyczącą tego, jak daleko może posunąć się człowiek w niszczeniu naturalnego piękna przyrody, którego najprawdopodobniej nie będą mogły ujrzeć przyszłe pokolenia.

Naturalną koleją rzeczy nasuwają się rozważania na temat miejsc i sposobów życia Japończyków, które Kerr odmalowuje na przykładzie doliny Iya. Stare, tradycyjne wiejskie domostwa są porzucane na rzecz nowoczesnych, miejskich, do których chętnie przenoszą się młode pokolenia w poszukiwaniu pracy w betonowych metropoliach w rodzaju Tokio. Autor odbudowując zakupione przez siebie zaniedbane domostwo pamiętające dawne czasy świetności rodzimej, nieskażonej kultury, z trudem próbuje odnaleźć elementy ówczesnego ładu i klasycznej estetyki wnętrz również w nowoczesnych budowlach.



Istotnym elementem japońskiej kultury, który nieprzerwanie zachwyca swym wyrafinowaniem i widowiskowością jest teatr – w szczególności Kabuki. Również tutaj autor zauważa piętno przemian, będących sygnałem powolnej stagnacji tej unikalnej sztuki. Według Kerra Kabuki jednak nie zaniknie całkowicie, będąc jednym z najbardziej charakterystycznych aspektów kultury, przenosząc ze sobą niemal zapomniane treści i symbolikę. Najbardziej namacalnym dowodem tego stwierdzenia jest nigdy nie malejąca liczba publiczności na przedstawieniach i jej żywe reakcje.

Ważnym zjawiskiem zaobserwowanym przez autora Japonii utraconej jest brak szacunku dla spuścizny historycznej i kulturowej (w postaci dzieł sztuki) przez Japończyków. Większe znaczenie przypisują oni dziełom uznanych twórców europejskich (np. van Gogh), niż własnych. Kerr wysuwa tezę, że jest to jedna z najbardziej widocznych oznak utraty poczucia własnej tożsamości przez mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni. Mają oni obecnie kłopoty z właściwym określeniem zjawiska „japońskości”, które dawniej spajało naród, a nawet wynosiło go ponad inne (gł. etos samurajski). Podobny mechanizm miał miejsce w Chinach; w obu przypadkach wiąże się to ze specyfiką kontaktów z Amerykanami czy Europejczykami.


Jeden z kolejnych rozdziałów poświęcony jest kaligrafii, sztuce umierającej w szybkim tempie, wypieranej przez techniczne ułatwienia formy zapisu myśli. Może to prowadzić, jak zaznacza autor, do zatracenia głębokich pokładów symbolicznych (stanowiących rdzeń kulturowy), niesionych przez charakterystyczne dla japońskich form zapisu niestandardowe sposoby wyrażania wielu pojęć.

Największe zainteresowanie sztuką, a także potencjałem gospodarczym Japonii wydają się mieć w oczach autora przede wszystkim zagraniczni (amerykańscy) inwestorzy. Niezwykle szybki gospodarczy rozwój kraju jest związany z wkroczeniem na rynek zagranicznych grupa kapitałowych, które zaczęły dyktować określony styl i zachodnią kulturę biznesu. Jednak tutaj widoczne jest niezmienne przywiązanie Japończyków do silnej hierarchii i określonej etykiety, co – według Kerra, rodowitego Amerykanina – nie zawsze przynosi pozytywne rezultaty w zarządzaniu krajem (przykładami są tutaj handel nieruchomościami, system bankowy, czy przemysł filmowy).

Część książki poświęcona jest lokalnym kolorytem charakterystycznych japońskich miast - jak Kioto czy Osaka, wraz z ich mieszkańcami (niekiedy niecodziennymi – jak chociażby gejsze), stanowiących ostoje ciągle żywej i rozwijającej się kultury japońskiej. Takie miejsca pozwalają mieć nadzieję, że nie wszystko zniknie w wirze niepamięci. Autor nie zapomina także o kwestiach duchowych – dalekowschodnich religiach i filozofiach (buddyzm, shinto, czy zen), mających oczywisty wpływ również na współczesnych Japończyków. Wspomniane przy tej okazji miejsca święte nie są może najpopularniejszymi atrakcjami turystycznymi, niosą jednak wciąż ze sobą ładunek „tradycyjnej japońskości”, zachowując nadal swe znaczenie i symbolikę. Niestety nie każdy mieszkaniec wysp jest w stanie je odwiedzić – być może w przyszłości niektóre ze świątyń i chramów odejdą w zapomnienie.

Książka pozostawia po sobie nostalgiczne poczucie przemijania, będące odwzorowaniem indywidualnej perspektywy autora, który staje się orędownikiem dawnych japońskich wartości. Największą ironią tego stanu rzeczy jest fakt, iż Alex Kerr jest Amerykaninem, osobą pochodzącą całkowicie spoza dalekowschodniego kręgu kulturowego, a jednak traktującą go z ogromnym szacunkiem, niekiedy większym niż wielu spośród rodowitych Japończyków.


Alex Kerr, Japonia utracona, Prószyński i S-ka, Warszawa 1999, 224 s.


7 września 2009

NIE POLECAM: "Merlin and the Book of Beasts"

Jako, że coponiektórzy bardzo mnie męczyli o kolejną "niepolecankę", niniejszym popełniam kolejny wpis z tego cyklu. Z góry ostrzegam - w tekście roi się od spoilerów, więc czytacie na własną odpowiedzialność. Z drugiej strony - lepiej przeczytać poniższy tekst, niż zmarnować ok. 90min na obejrzenie tego filmu.


Legendy Arturiańskie (a osobliwie ta ich część, która traktuje o Merlinie) przeżywają najbardziej kryzysowy okres w historii kina. Może nakłada się na to pokłosie strajku scenarzystów sprzed prawie już dwóch lat, może kryzys (trza kręcić dużo filmów, nieważne że żenującej jakości i ze śmiesznie niskim budżetem). Pamiętacie "Ostatni legion" ? A "Króla Artura" (tego z Clive'em Owenem i świetnymi zdjęciami Idziaka, które jako-tako ratowały "zrewidowaną" wersję wydarzeń)? A "Ucznia Merlina", nędzną popłuczynę będącą odcinaniem kuponów od genialnego "Merlina" (z 1998r.) z Samem Neillem (najlepszą wg mnie ekranizację i interpretację legendy)? Sam zaś "Merlin" jest wyjątkiem potwierdzającym regułę i niedoścignionym wzorem (łącznie z kreacjami wyżej wspomnianego S. Neilla, Mirandy Richardson i Heleny Bonham-Carter). No dobra, wypada na zakończenie przybić ostatni gwóźdź do trumny i przypomnieć o koszmarku serialowym, jaki popełniła w 2008 r. BBC wypuszczając serial "Merlin" dla chyba bardzo młodej i niedorozwiniętej umysłowo młodzieży.

Ale wróćmy do meritum.



"Merlin and the Book of Beasts"

Khem, khem, panie i panowie - oto cała prawda o "Merlin and the Book of Beasts" (opis IMDB tutaj). Na dobry (?) początek, trailer tego... filmidła.


Całkiem klimatyczny miejscami, nie? James Callis - znany i lubiany ze świetnej kreacji Gaiusa Baltara z BSG, piękna Laura Harris, którą pamiętam z "Dead Like Me"plus nietuzinkowe najazdy kamery... Pomyślałam sobie - film nie może być taki zły, dajmy mu szansę, szczególnie, że potykałam się o DVD od kilku dni nieustannie, a że do tej tematyki mam słabość... stało się - ostatniego sobotniego wieczora, nieświadomi, nie spodziewając się czekającej nas 1,5 godziny agonii, wcisnęliśmy "PLAY".


Mrroczne zawiązanie akcji. Jakiś metro-młodzieniec (w obowiązkowym czarrrrnym kapturze) mazia paluszkiem po wiekowym perrrgaminie grrrrimoirrre'u, potęguje się groza, dochodzi do niebywałych, magicznych wydarzeń - coś zaczyna się dziać, twórcy filmu widocznie nie opuścili zajęć z Hitchcocka, nie jest źle. CGI ździebko pozostawia do życzenia, ale że nie jest jeszcze (!) tak źle, jak w "Wolverine", oglądajmy dalej. Niespodziewanie przytrafia się moment pseudohumorystyczny - zonk, cóż za fałszywy ton w kompozycji pierwszej sceny. Ale szybko następują kolejne wydarzenia, więc nie ma czasu na zastanawianie się nad detalami.


Poznajemy Dzielną Drużynę. Ciekawa muzyka w tle, ładniutkie plenery - "drużyna" jedzie na konikach, zaczyna się ciekawie. Nie uwrażliwiła mnie nawet dość niewysoka średnia wieku aktorów... Nic nie wskazywało na to, że film już wkrótce okaże się obarczony "syndromem Mapeciątek". (I już w te pędy wyjaśniam - nie od dziś modna jest "mapeciątkizacja" wszelakich filmów, seriali i interesujących produkcji wszelakich - Indiana Jones był fajny? - Zróbmy Młodego Indy'ego! A jak wyglądał Młody Einstein? A Młody Frankenstein? A co robił Billy The Kid jak był młody? Co powiecie na cool&trendy Jamesa T. Kirka i Spocka w wieku 20 lat? - Przykłady można mnożyć bez końca...). Tutaj, na odmianę, mamy do czynienia z Tristanem, synem, uwaga, bo to bardzo nieoczekiwane - synem... Tristana i Izoldy (to oni mieli syna!); jest też Avlynn Pendragon - córka Artura P. i Królowej "Znudziłeś mi się, idę nago pojeździć na koniu" Ginewry (tak! oni też mieli tajne potomstwo znienacka!), poza tym jest niejaki Lysanor (podobne do "Lancelot"), syn starego piernika Galahada (kiedyś najmłodszego, dziś ostatniego z Rycerzy Okrągłego Stołu). Przypomnę, że Galahad w oryginale obiecał żyć we wstrzemięźliwości (niektórzy specjaliści od mitu Arturiańskiego twierdzą, że jest on rycerskim symbolem Jezusa), więc syn, zapewne, poczęty został przez pączkowanie. Dodatkowo - w pierwotnej wersji nie powrócił do Camelotu, bo ujrzawszy Graala, odszedł "w siną dal" i nigdy go więcej już nie widziano, więc nie mógł wychować całej trójki młodzieży wyżej wspomnianej, pod okiem i ku pamięci. Aha, pod garnkiem na zupę,o, przepraszam, dziwacznym hełmem, kryje się oczywiście niewiasta, co od razu widać po ładnym, choć na szczęście nie rzucającym się zbytnio w oczy biuście. Nici z psikusa i zaskoczenia znudzonych ogranymi motywami widzów, co za pech!;) Nic to jednak, licentia poetica złą rzeczą nie jest, dajmy szanse filmowi, idźmy dalej.

Hej ho, hej ho, przez lasy by się szło... (Ale dokąd i po co?)



Nadciąga Merlin. Stało się, trza zasięgnąć porady Merlina, czcigodnego starego i nieśmiertelnego (wróć - potem okazuje się, że jednak do trzech razy sztuka, jeśli o umieranie chodzi). Po scenie do bólu przypominającej motyw z Czarnym Rycerzem z Monty Pythona, okazuje się, że legendarny czarodziej nie spodziewał się gości i wita przybyszy w szlafroczku.
Tutaj należy się kilka słów uznania dla Jamesa Callisa i jego interpretacji postaci - świetna jak zwykle mimika (oraz stroje, szczególnie świetna purpurowa zbroja w klimacie badass, choć do dziś nie rozumiem, na co mu był ten za duży hełm podczas rzucania czarów...) i rewelacyjny głos - tylko po tym można jakoby poznać, że Merlin jest bardzo wiekowy, bo z wyglądu tryska siłą i energią. Choć marudny jak dziadek, jak młokos zmienia zdanie i będąc deus ex machina wybawia Dzielną Drużynę z opresji, dołączając się do nich i wylewnie dziękując nie wiadomo za co.
W każdym razie kreacja aktorska obroniła się - jedyny zarzut mam do pseudo-szkocko-jakiegoś-wymyślonego akcentu, który w połączeniu z chropowatym głosem sprawia, że wymawianych przez Callisa kwestii nie sposób zrozumieć w pełni, jeśli nie jest się z gwarami angielskimi obznajomionym na codzień. Do tego czasami Merlinowi zdarzało się "zapomnieć", że ma coś powiedzieć z akcentem. Cóż, starcza demencja ani chybi... Podejrzewam, że Callisowi znudził się klasyczny brytyjski akcent po BSG.

Kopię tyłek każdemu. Tanio, okazja...
(A moja laska ma +1 do ataku!)




Kuriozalne dialogi i fabularne fikołki. Nie będę rozpisywać się o szczegółach każdej sceny, podam tylko garść przykładów. "Merlin..." cierpi na kolejną przypadłość - tym razem jest to syndrom pełnego pęcherza pijanych scenarzystów. Co i raz któryś do kibla wychodzi, w tym czasie inny dokańcza napisaną scenę. W dodatku każdy ma dwóję z wiedzy ogólnej oraz z logicznego myślenia. Przecież, jeśli Mrrroczny Młodzieniec ze sceny pierwszej (co? jeszcze nikt się nie domyślił, że to Mordred? a, racja, widz nie wie, kto to Mordred i trzeba mu wyłożyć wszystko łopatologicznie, pamiętajcie, Morgana Le Fay to Zła Kobieta Była!), chciał zawładnąc Camelotem, wystarczyło, by wyszedł z krzaków i powiedział, że jest synem Artura Pendragona. W końcu Artur swoje potomstwo pieczątkował jak najęty małym smoczkiem na przedramieniu, żeby zapominalski widz (i poddany) mógł się zorientować kto zacz. Każdy by się w pas pokłonił i oddał władzę w ręce dziedzica. Ale nie - z jakiegoś powodu Mordred wolał przybrać imię "Arkadian" (dobrze, że nie "Arkadius") i wystraszyć wszystkich z podgrodzia (zapewne swoją aurą emo), plus przemalować całość na czarno. Co ciekawe, okres bezkrólewia najwyraźniej panował przez conajmniej 20 lat od śmierci Artura, a jak widać z pierwszych scen filmu, Camelot (i zapewne reszta kraju) świetnie prosperował bez żadnego władcy.
Dodatkowo, tytułowa "Księga Bestii" jest źródłem Mrocznych Mocy Mordreda-Arkadiana, ale gdy nasz emo ją traci, okazuje się, że włada Ciemnymi Mocami równie dobrze, a nawet spektakularniej niż poprzednio (np. dosłownie rozpływa się w powietrzu). To po co wszyscy biegają za tą książką przez cały film?!


Prawie, jak "Władca Pierścieni". Prawie robi dużą różnicę...



Mitologia? Legendy? Que?! Najabrdziej bezbrzeżnym idiotyzmem w filmie było wprowadzenie żeńskich "potworów" (coś dla 16-letnich napalonych młodzieńcow) w kusych szatkach, zwanych... Gorgonami ("Fajne dredy, o, sory, to mają być węże?!"). Ich królowa miała na imię Meduza, druga z nich to Moira (ojej, że niby Mojry były trzy i zajmowały się tkaniem losu w zupełnie innej mitologii? a, co tam...), a trzecia - Minerva (cholera, rzymska Atena była Meduzą! A ja nic nie wiedziałam! ZDRADA!). Zapewne scenarzyści korzystali z Losowego Generatora Imion Mitycznych Do Głupich Filmów.
Inne "babole" tego typu to m.in. wymazanie postaci Pani Jeziora (bo nie było kasy na więcej aktorek - w roli zastępczej wystąpił kamień), no i oczywiście wcześniej wspomniane greckie i rzymskie bóstwa jak potwory. Zabrakło pomysłów, chłopcy?
Ciekawym eksperymentem było co prawda całkowicie odreligijnienie filmu (jedyną wskazówką są złożone do modlitwy dłonie Avlynn, gdy prosi o Excalibur), ale zapewne odbyło się to na fali Politycznej Poprawności (nie było co prawda czarnoskórego, więc dali "opalonego Włocha").



Nie sposób nie wspomnieć o wielu mimowolnie (?!) śmiesznych dialogach, wytartych tekstach i słabych niczym wielbłąd powiedzonkach. Galahad mamrota o tym, że stół, to nie mebel, a idea (w tle odgłos spuszczanej wody), a każdy co 5 minut wspomina, że Dzielna Drużyna to ostatnia nadzieja na uratowanie Camelotu (co zapewne prawdą jest, zważywszy, że w filmie wygląda, że cała Brytania nie jest zamieszkana - ciągle tylko lasy i rzeki, jedyne K20 leciwych statystów występuje w scenie pierwszej i ostatniej - które, choć odległe chronologicznie, były kręcone za jednym razem, bo statyści nie zdążyli się przebrać w nic innego, żenua). Do paradoksu fabularnego dochodzi niejeden raz - twórcy filmu lubują się w akcentach kazirodczych:
  1. Mordred chce posiąść własną przyrodnią siostrę - w końcu nic dziwnego, skoro w Brytanii nie ma innych kobiet w wieku rozrodczym...
  2. Lysanor smali do Pendragonówny cholewki (wiadomo, leci na władzę, nawet jak mu laska przywaliła z piąchy w twarz na dzień dobry), a przypomnę że jest synem Galahada, czyli wnukiem Lancelota - skąd pewność, że Avlynn to rzeczywiście córka Artura, a nie rzeczonego Lance'a, z którym przecież Ginewra miała głośny romans?
- spuśćmy na to zasłonę milczenia...



Szczyt szczytów - tekst Merlina, po którym dostaliśmy 15-minutowego napadu śmiechu. Czarodziej spotyka wyżej wspomnianą młodzież, przygląda się każdemu, również Tristanowi, który jest tak bardzo przystojny, że przez 90% filmu widz podejrzewa go o odmienną orientację seksualną (w końcu nie rusza go nawet księżniczka Avlynn!), po czym spoglądając głęboko w oczy młodzieńcowi, chrypi ledwie zrozumiale:

- "Ju luk lajk jor madzer!" - rzecze Merlin do Tristana.


Panowie, powiedzcie - czy jest dla Was komplementem, jeśli ktoś mówi wam, że wyglądacie jak wasza matka? Z całym szacunkiem dla Mamy Szanownej Tristana (i wszystkich innych mam świata) - nie można przecież posądzić pań o tak dużą ilość testosteronu, żeby posiadały brody, jak ich synowie, zaś synów - że są tak zniewieścieli. No, ale wiadomo, demencja starcza Merlina...

"Stary, czy ja naprawdę wyglądam jak moja mama?!"
(Tristan to ten po lewej, rzecz jasna.)



Koszmarne efekty, ale za to prowadzenie kamery... jest naprawdę efektowne i przydaje filmowi klimatu. Najazdy na Mrrroczną Księgę, czy głównego przeciwnika Dzielnej Drużyny, gdy coś knuje, ładne operowanie światłem i cieniem w lasach. Generalnie - kamerzyści umieją stworzyć atmosferę filmu, szkoda tylko że tak ładne opakowanie nie posiada zbyt ciekawej zawartości. Poza tym, zadbano, by efekty nie były za dobre, więc widz może podziwiać taką radosną twórczość, jak dodane chyba w Paincie dymy nad Camelotem, dwusekundowe ujęcia wielkich orłów (ctrl+c, ctrl+v z LOTRa; jeśli ktoś mi powie, jaki był prawdziwy sens ich wprowadzenia do fabuły - dam lizaka;)), za każdym razem, gdy miały się pojawić specjalne efekty, obraz kilka sekund wcześniej "blurowano", bo każdy adept Photoshopa wie, że do rozmazanej "artystycznie" sceny łatwiej i szybciej wkleić nienaturalne efekty specjalne, nie przejmując się niedoróbkami czy nieudolnie wyciętym tłem. Aha, dla spotęgowania tragizmu scen, należy wysmarować losowo bohaterom twarze krwią - efekt murowany (widz pęknie ze śmiechu).


Leżę... uwaliłem się jak zwierzę! (Gdy przeczytałem scenariusz...)


Cytat filmu - któraś postać mówi: "Mam nadzieję, że nie zginiemy..."
Z drugiej strony ekranu pada: "Mam nadzieję, że oszczędzą nam więcej tych żenujących CGI..." - niestety, nie oszczędzili.



Muzyka. Jaka muzyka? Usiadł amerykański uczeń 3ciej klasy szkoły muzycznej przy klawiaturze, wdusił kilka klawiszy, jego tata, muzyk-amator to zmiksował i odpowiednio pododawał sample, zależnie od sytuacji przyspieszając lub zwalniając tempo. Z góry przepraszam muzyków-amatorów i uczniów szkół muzycznych za to porównanie, jesteście dwieście razy lepsi niż ścieżka dźwiękowa tego filmu.


Jedyną miłą (i z dawna oczekiwaną) niespodzianką tamtego wieczora były końcowe napisy filmu.

Jeśli jeszcze nie macie dość - proszę, oto cytat z reżysera filmu, niejakiego pana o nazwisku Warren Sonoda. Tak oto opisał swoje "dziełko":
"They are letting me take the more frilly fable of Camelot and dirty it up," he explains. "I'm doing a Braveheart. The Round Table is destroyed and Camelot is in ruin and the Book of Beasts is very much a weapon of mass destruction wielded by an anarchist with loose morals. It is a bit darker and more cool."

Darker and cool? Chyba dla 15-latków, poswięcających filmowi 50% uwagi (drugie 50% potrzebne jest do gry w Guitar Hero).

Idź się bawić, Warren, kurka wodna.


Aha, film wyprodukował kanał SciFi, obecnie pod radosną nazwą w USA: SyFy Channel, nazwa mówi sama o jakości. Ma tu też zastosowanie ich nowy tekst reklamowy: "SyFy. Imagine Greater." - jak ulał pasuje do tego filmidła...

PS. Grafiki i cytaty wygrzebałam z netu, np. stąd: (1) i jeszcze stąd: (2). Jakość taka sobie, wiem :P

19 sierpnia 2009

Tron Legacy - czy ten ładnie opakowany cukiereczek będzie miał smakowitą zawartość?

Do napisania tego tekstu skłonił mnie znaleziony w sieci "fanowski" plakat filmowy autorstwa Jamesa White'a do filmu Tron Legacy (aka Tron 2.0). Na wypadek, gdyby ktoś czytający ten tekst wychowywał się w dżungli lub przebywał na bezludnej wyspie przez ostatnie 30 lat, przypominam, że jest to sequel jednego z przełomowych filmów sf - TRON (1982) , jednego z pierwszych, w których wykorzystano grafikę komputerową do utworzenia niesamowitego świata wirtualnego.


Oficjalnego plakatu Tron Legacy jeszcze nie widać - do premiery zostało jeszcze trochę czasu (planowana jest na rok 2010) - ale wytęsknieni artyści (i fani!) nie próżnują.



Jeśli jeszcze jakimś cudem ktoś nie widział trailera, to proszę szybciutko naprawić ten poważny błąd:



Sam plakat autorstwa wymienionego powyżej pana wygląda tak:


Prawda, że przepyszny?
Ciekawe, jaki zaserwują nam produkt twórcy filmu... Na razie możemy się wpatrywać w tzw. teaser poster, który, między nami mówiąc, jest po prostu taki sobie:



Na szczęście w sieci pojawiło się już trochę ciekawych nowinek dotyczących filmu. Tradycyjnie - im bliżej premiery, tym więcej wiadomości. Smacznym kąskiem dla fanów będzie fakt, że w filmie zobaczymy ponownie Bruce'a Boxleitnera (wprawdzie "nieco" posuniętego w latach, ale co tam!), a oprócz niego na ekranie pojawią się m.in. Jeff Bridges i John Hurt.

Od marca wiadomo już, że Daft Punk jest odpowiedzialny za muzykę do Tron Legacy (w kultowym TRONie muzykę do filmu stworzyła Wendy Carlos - równie kultowa guru muzyki elektronicznej).
Poza tym, w sieci napotkać można już trochę concept artów filmowych (np. tutaj).


A na koniec - warto odwiedzić oficjalną stronę T2.0 : http://disney.go.com/disneypictures/tron/



PS. Żeby pewien mon nie marudził, ogłaszam wszem i wobec, że to Kangel dał mi linka do trailera po raz pierwszy. Było to w roku 1493, gdy Krzysztof Kolumb leczył kaca po przepiciu brudzia z tubylcami zza Wielkiej Wody. Tak było :P

6 lipca 2009

Dlaczego "Wolverine" sobie nie porządził...


Ponieważ ślinotok chwilowo;) został zatrzymany, zabieram się za kontynuację dyskursu wewnętrznego na temat jednego z ostatnich tworów X Muzy, która przed zabraniem się do pracy zapewne balowała przez tydzień.

"Wolverine", bo o nim właśnie mowa, jak może zorientować się co bystrzejszy czytelnik tego tekstu, do najlepszych filmów nie należy, ale nie jest taki zupełnie tragiczny, jak tego spodziewałam się po złowieszczych recenzjach oraz opiniach krewnych i znajomych Królika, oraz co bardziej Illuminowanych Person (buzi, Der reD).

Przede wszystkim - jak mówi jeden ze starożytnych koanów chińskich mędrców - punkt widzenia zależy od punktu leżenia. W skrócie, zależy z jakim nastawieniem udajemy się na film. Ameryki nie odkrywam tym stwierdzeniem, ale jest ono szczególnie istotne przy okazji tego partykularnego filmu. Albowiem (nie mylić z "WTEM!"), rzecz ma się następująco...



Jak oglądać "Wolverine'a", żeby film nam się podobał:

  • MIEĆ AMNEZJĘ.
    Należy zupełnie zapomnieć o wszystkim, co wiemy z komiksów (szczególnie z "Wolverine: The Origin"), a także przymknąć oko na wydarzenia z filmów X1-X3 i nie wnikać za bardzo w szczegóły i to, co działo się w tzw. międzyczasie.

  • BYĆ KOBIETĄ.
    (Względnie - pomyśleć o zmianie płci). Jeśli widz jest nadobną niewiastą, istnieje o wiele większa szansa na pochlebną opinię (*mrrr*). Są mięśnie, przystojni panowie, przystojni nie-do-końca-ubrani panowie, nieco głębszych elementów, niż jednolita rąbanka... UWAGA! Możemy, drogie panie, nieco ząbkami zgrzytać na sposób przedstawienia kobiet w filmie (nielicznych, zresztą).


*Mrrr*, nic dodać, nic ująć.

  • ZREDUKOWAĆ SWOJE IQ.
    ...najlepiej do poziomu pelargonii +5 lub goryla;) Wtedy nie bierzemy pod uwagę beznadziejnych dziur, nieciągłości i fabularnych bezsensów, które nawtykali scenarzyści, będący najwyraźniej na tej samej tygodniowej balandze co X Muza, w dodatku będący pod wpływem silnych dragów, które wpływają na pamięć. Zdecydowanie ujemnie, rzecz jasna.

  • NIE ZWRACAĆ UWAGI NA EFEKTY SPECJALNE.
    Tajemnicą poliszynela, już od czasu "wycieknięcia" wersji roboczej filmu jest fakt, że CGI ssają w tym filmie na potęgę. Ale przez te 2 godzinki możemy przecież poudawać, że nie pamiętamy zdobyczy ostatnich 20 lat w dziedzinie efektów specjalnych w filmach, jeśli bardzo się napniemy.



A teraz czas na słów kilka weryfikujących moje niestety częściowo zawiedzione nadzieje z TEGO POSTA:

  • Hugh Jackman aka Wolverine, a także nieoczekiwanie Liev Schreiber jako Sabretooth - tutaj się nie zawiodłam. Liczyłam na kawał dobrego aktorstwa (i mięcha!) i nie zawiodłam się co do obu panów. Trzymają poziom i bardzo dobrze wychodzi im granie w tandemie (co zresztą było już widać w "Kate i Leopold", do którego to filmidła słabość posiadam, Jackman jako XIX-wieczny dystyngowany szlachcic, Schreiber jako nieco fajtłapowaty, zakręcony naukowiec z XXIw.). Fizycznie bardzo pozytywnie się obaj prezentują (zgadnijcie, które sceny przypadły mi do gustu najbardziej i dlaczego właśnie ucieczka Logana z tajnego labu). Plus "firmowa" scena Jackmana - niemal wilcze wycie nad ciałem ukochanej - uroczy pewniak (niestety chwyta za niewiescie serce jedynie przez 3 pierwsze filmy, potem powszednieje). Ubolewam jedynie nad tym, że Logan w filmie ma niewiele do powiedzenia (przez co zagranie postaci nie stanowi dużego wyzwania dla aktora kalibru Jackmana), nie ma co liczyć na zbyt błyskotliwe teksty i działania, postać została znacząco uproszczona. Co do Victora, to o dziwo - w porównaniu do X1-X3 - nabrał niespodziewanej głębi, do tego stopnia, że często manipuluje zachowaniami Wolverine'a... Pozostaje pytanie - kto ukradł mózg Sabretootha zaraz przed filmem X1?! Ogólnie, kreacja Sabre z tego filmu podoba mi się o wiele bardziej. Mam tylko jedno zastrzeżenie, gdy widzę twarz Schriebera, mam nieodparte wrażenie, że w odwiedziny przyszedł misiowaty wujaszek, który dla żartów dokleił sobie ząbki i pazurki, nadal jednak chętnie da się przytulić i podrapać za uszkiem. Krwiożerczość: ZERO.







  • WEAPON X - porażka. Liczyłam na więcej Deadpoola - zawiodłam się, poza udanym początkiem filmu zabrakło jego charakteru i ciętych ripost, a absurdalna poczwara-niemowa ze snu dwunastolatka nie zasługuje w ogóle na żaden komentarz. Przynajmniej aktora całkiem znośnie dobrali. Reszta zespołu i ogólnie cała otoczka - migające kartonowe postaci, mające tylko ładnie wyglądać w tle. Być może była to próba umieszczenia "smaczków" dla fanów komiksów, ale... żenująco nieudana. Spuszczam zasłonę milczenia na liczne niezgodności z komiksami i sposób przedstawienia całej historii pracy zespołu, który nagle stał się patriotycznie amerykański.






  • GAMBIT - tu już lepiej, trochę lalusiowaty i kartonowy (liczyłam na silniejszy akcent i większą zawadiackość postaci), ale przynajmniej było go widać w filmie przez nieco dłuższy czas, niż pięć sekund. Szkoda, że został użyty jako prymitywny Deus ex Machina w finale i jako mało sensowny przerywnik w kilku innych momentach. Ponadto - tu jeden z nielicznych plusów dla twórców - efekty specjalne odnośnie jego supermocy są naprawdę niezłe.
  • Gambit, jaki jest, każdy widzi.


  • Harry Gregson-Williams - tutaj duży plus. Bardzo dobrze broni się ilustracja muzyczna filmu, pan o malowniczych inicjałach HGW nie zawiódł audiofilów. Muzyka wciąga nieco klasyczniej już od pierwszych taktów "Logan Through Time" (plus miłe dla ucha chóry), kompozytor nie boi się też łapania za przywodzące lekko na myśl chwyty muzyczne, jakie słyszeliśmy w Matrixie w chwilach walki. Nie brak też momentów lirycznych przy okazji pojawienia się postaci Kayli i cięższych, niepokojących, riffów gitarowych. Dobra, różnorodna ścieżka dźwiękowa, do której nieraz na pewno będę wracać. Co ciekawe - brak muzycznych odniesień do muzyki poprzednich filmów oraz znanej melodii przewodniej z filmów animowanych.


  • Hollywood - wybuchy są, niewyjaśnione i spektakularne skoki po wysokich obiektach - jest, brawurowa jazda/latanie na wypasionych maszynach - też jest, dobrze dopracowane wizualnie sceny walk - oczywiście. Hollywoodzkość się jak najbardziej obroniła. Na plus filmowi policzyć też mogę bardzo dobrze zrealizowaną czołówkę z Loganem i Victorem na polach bitew przez wieki. Szkoda wielka, że film jest bardzo nierówny: pierwsza połowa filmu zachęca do dalszego oglądania, a potem nagle jakość spada na przysłowiowy łeb, obrażając co krok inteligencję skołowanego widza.






PODSUMOWANIE, czyli jaki morał płynie z filmu:

  • Piszesz scenariusz - imprezuj i pij ile wlezie! Do dobrego tonu należy też wyjście do toalety w połowie pisania (które uskuteczniasz w trakcie imprezy, wsparty na udzie ponętnej koleżanki, z którą właśnie czegoś się nawąchaliście) - gwarantuję, że zaraz ktoś podejdzie, zarzyga połowę właśnie napisanej sceny, albo dopisze coś swojego zupełnie z sufitu. Potem najlepiej jest oddać tekst producentowi, który leży pod stołem czule obejmując pustą butelkę Laprohaiga. Producent zapewnie się ocknie w któryms momencie i dopisze coś jeszcze, myląc kolejność, treść i zapominając o fabule oraz tematyce filmu. WAŻNE! Jeśli za dużo wiesz o realiach, albo - brońcie bogowie! - czytałeś komiksy, daj do napisania kluczowe sceny filmu swojemu wujaszkowi-domorosłemu poecie, lub cioci chowającej stada kotów i pielęgnującej kapryfolium w ukochanym ogródku. Efekt murowany. Aha, byłabym zapomniała: na kacu wytargaj z gotowego scenariusza losowo kilka kartek.


  • Jesteś producentem filmu i nie masz pieniędzy na CGI? - zatrudnij 6-letniego synka sąsiadki. Chłopczyk przynajmniej będzie miał zajęcie wypełniając pracowicie, z iście dziecinną inwencją narysowane kontury pazurów Wolverine'a kolorowymi kredkami za 10 zł (a jego mama będzie wniebowzięta, mając chwilę spokoju). Jeśli rzeczona sąsiadka potomstwa nie posiada, idź do ZOO i wynajmij od nich szympansa w zamian za obietnicę wsparcia finansowego. Kup szympansowi kredki świecowe za 5 zł. Byle dużo, na wypadek, gdyby był głodny.

  • Walczysz z kimś - bądź efektowny: wskocz na największy w okolicy komin. Najlepiej do tego celu przysłuży się pobliska elektrownia. Chociaż jesteś zmęczony, pamiętaj: warto się wspiąć na najwyższy z kominów, chociażby miało to trwać pół godziny. Mięśnie popracują, zmęczysz się bardziej, będzie łatwiej przeciwnikowi. UWAGA! Koniecznie poczekaj na zachód słońca przed przystąpieniem do nawalanki. To wszystko nie ma zupełnie żadnego sensu, ani uzasadnienia fabularnego, ale przynajmniej będzie bardziej malowniczo.

  • Wierz we wszystko, co mówią Ci Twoi wrogowie. Uwierz, gdy Zły Wojskowy Z Ponurą Miną mówi, że chce jedynie Twego dobra i wysyła Cię na niebezpieczną misję. Żyłeś z kobietą przez 6 lat, uwierz gdy inny facet mówi, że ona Cię zdradziła. Łykniesz też bez problemu, gdy Ci powiedzą, że to Ty zabiłeś JFK. że W końcu i tak jesteś tylko pionkiem w ich ponurych knowaniach. MUHAHA.


  • Dwa Mordercze Słowa: Hopsa-sa i Kosi-Łapci. Musisz się wprawiać w skakaniu i testowaniu swoich "pazurków" z adamantium. Skakanie wychodzi najefektowniej, jeśli wskakujesz na przypadkowo przelatujący w okolicy helikopter. Aaa, boisz się, że gdy wbijesz pazury, one przetną wszystko na wylot, a Ty spadniesz na ziemię? Nie bój się, nic Ci się nie stanie, durny scenarzysta i reżyser nad Tobą czuwają. Pamiętaj tylko, by w zupełnie bezsensownych momentach wysuwać całe pazury i bez powodu demolować domy gościnnych staruszków.


  • Jesteś kobietą? - Bądź Złą Przedszkolanką From Outer Space. Kochaj faceta przez lata, ale go zdradź, w końcu musisz pasować do memu "bo to zła kobieta była". Nawet, jeśli chciałaś ratować swoją rodzinę, i tak jesteś zła. Ale jest na to rada, po prostu noś bardzo obcisłe ciuszki - wszystko zostanie Ci wybaczone. UWAGA! Noś staniki conajmniej o jeden rozmiar za małe, faceci to lubią. Kogo obchodzi, że Twój biust się deformuje i wygląda, jak litera "B"? Ważne, że się "wylewa" w strategicznych miejscach ;)


Mam złudną niestety nadzieję, że amerykańscy twórcy filmów wezmą przykład z "Wolverine'a" i wyniosą z niego naukę dla siebie - jest to bowiem klasyczna recepta na zepsucie bardzo dobrze zapowiadającego się dzieła srebrnego ekranu. Płacz i zgrzytanie zębów...